Prawdziwy Kościół

Napisał Bartosz Sokół

Podczas rozmów na temat Boga pojawia się wiele pytań, ale jedno niesie w sobie szczególny ładunek emocji: Do którego kościoła należysz?

Chciałbym więc odpowiedzieć wszystkim tym, którzy proszą wytrwale o podanie religijnej przynależności. Jestem szczęśliwcem, gdyż nie muszę zmieniać tematu, gorączkowo szukać wymijających odpowiedzi i przepraszać już teraz za to, co napiszę za moment. Jestem szczęśliwcem, gdyż Kościół, do którego należę jest najbardziej elitarną wspólnotą ze wszystkich.

Mój Kościół nie powstał w 1904 roku. Nie powstał też w 1517 lub nawet 1054. Rozpoczął się wraz z ostatnim uderzeniem serca rozpiętego na krzyżu cieśli. Akt założycielski zawierał tylko dwa słowa, wykrzyczane resztkami tchu wykonało się! Ostre gwoździe zastąpiły królewską pieczęć, nadając moc wiążącą najpotężniejszym słowom w historii. Gdy zasłona świątyni rozdarła się na dwoje, Bóg powołał Zgromadzenie Wezwanych (gr. ecclesia). Mówić, że mój Kościół został założony przez apostoła Piotra, Marcina Lutra, Jana Kalwina, Jana Wesleya czy Karola Parhama to tak jakby powiedzieć, że łopata zasadziła jabłoń. Zgromadzenie Wezwanych usłyszało głos Boga, gdyż ujrzało życie Człowieka. Stwórca przemówił do ludzkości Chrystusem, zawierając w Nim pasjonującą opowieść miłości. A tym, którzy Go przyjęli, dał prawo stać się dziećmi Bożymi. Tym, którzy otworzyli szeroko drzwi życia dla oczekiwanego Gościa. Tym, którzy zeszli z tronu swojej rzeczywistości, rozumiejąc, że Król Królów nie oczekuje akceptacji, lecz abdykacji. Mój Kościół nie ma więc specyficznej nazwy, nie chełpi się zgrabnie dobranym akronimem lub wymyślnym hasłem. Po prostu nie potrzebuje wyróżniać się spośród innych grup religijnych poprzez położenie akcentu na którąkolwiek z doktryn. Jest katolicki (powszechny), gdyż obejmuje swym zasięgiem każdą część świata, otwierając bramy dla wszystkich strudzonych poszukiwaczy prawdy. Jest prawosławny i ortodoksyjny tak samo mocno jak baptystyczny czy zielonoświątkowy. Mój Kościół nie jest pojedynczym drzewem na mapie świata, lecz ogrodem, który zawiera w sobie różnorodne lasy wyznań i denominacji. Niektóre z drzew są już spróchniałe i chylą się ku upadkowi, inne dopiero kiełkują, wyciągając do nieba małe gałązki. Różnią się wielkością, siłą i rodzajem owocu, ale wszystkie posiadają w sobie życie. Oddychają i owocują, gdyż zapuściły korzenie w życiodajnej glebie Ewangelii. Niektóre z drzew żyją już tylko we wspomnieniach i starych fotografiach, inne są na razie zbyt małe, by można je było uwiecznić. Smutne szkielety wielu rosłych niegdyś dębów zdają się prosić o moment uwagi, rzucając w powietrze poruszające ostrzeżenie. Małe, barwne pisklęta przychodzą na świat w licznych gniazdach, rozsianych obficie na rozległych połaciach lasów. Dopóki nie wzbiją się w swój pierwszy lot, gałąź będą nazywać ogrodem, a gniazdo ojczyzną. Dopiero krążąc po raz pierwszy nad koroną drzew, dostrzegą ze zdumieniem nieznaną wcześniej rzeczywistość. Gęsty ogród ciągnie się niczym złocista smuga przecinająca niebo, nie mieszcząc się w ciasnej przestrzeni horyzontu. Młode ptaki przeżyją moment objawienia trudnej, lecz pięknej prawdy – rodzinne gniazdo nie jest ogrodem, nie jest nawet stolicą ogrodu. Przypomina jedną z niezliczonych wsi rozsianych po skąpanych w słońcu wzgórzach. I choć będą wracać do gniazda z ukłuciem wdzięcznej miłości, nigdy więcej nie będą dzielić mieszkańców ogrodu na swoich i obcych.

Największym zmorą tutejszego świata nie są groźne, podziemne larwy, ale nierozumni ogrodnicy. Potrafią biegać, z zapałem godnym lepszej sprawy, dookoła swoich drzew, mówiąc, że wszystkie inne są chore i fałszywe. Mówią, że jabłoń jest lepsza niż grusza, a jesion bardziej prawdziwy od dębu. Liczą słoje, porównują gałęzie i smakują owoc, krzycząc głośno: Ogród jest tam, gdzie jesteśmy my! Nie chcą pamiętać słów Właściciela, który, zanim opuścił na jakiś czas swoją własność, apelował gorliwie o jedność. Drzewa będą próchnieć, upadać i zamieniać się w proch, ale ogród będzie trwał. Mimo chwastów grzechu, które od czasu do czasu przynoszą śmierć i psują Właścicielowi reputację. Mimo burz niezrozumienia i huraganów herezji. Mimo wilków w owczej skórze i elitarnych oddziałów wroga – Kościół będzie trwał!

Pytasz, kto należy do mojego Kościoła? Lista jest zbyt długa, by można ją było rozwinąć i zbyt wspaniała, by ktokolwiek zdołał przeczytać ją bez westchnienia zachwytu. Wezwani usłyszeli boski głos w ciesielskich warsztatach Azji i błotnistych lepiankach Czarnego Lądu. Niektórzy na rybackich łodziach i bezkresnych ziemiach Ameryk, a jeszcze inni w dostojnych salach europejskich uniwersytetów. Ten imponujący pochód niezliczonej rzeszy ludzi, przemierza wytrwale szlaki historii, ogłaszając imię Nieznanego Boga. C. S. Lewis kroczy dostojnym krokiem obok tańczącego analfabety, a Dietrich Bonhoeffer podziwia wraz z Augustynem gwiazdy. Gdzieś obok chińscy chrześcijanie śpiewają poruszające hymny, a do chóru szczęśliwych głosów dołącza Tomasz z Kempis. Apostoł Paweł głosi na temat prześladowań, spoglądając z bólem na łzy kapiące z oczu Corrie Ten Boom. Jan Kalwin prowadzi z Marcinem Lutrem gorący spór, a Maria Magdalena modli się cicho o pokój. Soren Kierkeegard marszczy zatroskane czoło, pisząc z bólem o problemach chrześcijaństwa, podczas gdy Jan Newton tłumi wzruszenie, portretując łaskę w poruszających zwrotkach Amazing Grace. Hudson Taylor plecie długi warkocz, narażając się na kpiny współpracowników, a Jan Knox woła w swoim maleńkim pokoju: Boże, daj mi Szkocję albo mnie zabij! Zatroskani teolodzy dopisują kolejny wyraz do definicji wiary, a płaczące matki dodają kolejną łzę do jej demonstracji. Oto mój Kościół! Miliony bezimiennych ust niosących światu prostą wiadomość o Człowieku, który pokonał śmierć. Różnią się formą zewnętrznej liturgii i sposobem wyrażania uwielbienia, przeżywając jednak to samo wewnętrzne zbawienie. Nie ma wśród nich nieomylnych herosów wiary, wyrastających dumnie ponad tłum. Jeśli idą ze spuszczonymi głowami, to nie dlatego, że przerośli swoją epokę – po prostu nie chcą zgubić śladu Przewodnika. Wszyscy słabi, wszyscy potrzebujący, wszyscy wątpiący. Wszyscy zasłuchani w kazanie Stwórcy, który przemówił do nas przez Syna. Przemierzają historię niczym podróżni odkrywający nieznane lądy – błądzą po bezdrożach kłamstwa, ale tylko po to, by mocniej pokochać Prawdę. Niektórzy chowają w najgłębszych kieszeniach płaszczy rozpaczliwe pytania, inni rzucają je w górę, próbując rozedrzeć milczące niebo. Ciche modlitwy mnichów mieszają się z żywiołowym wołaniem zielonoświątkowców, a surowi purytanie klęczą tuż obok tańczących, murzyńskich baptystów. Jonathan Edwards głosi kazanie z kartki, nie śmiąc się poruszyć, a Billy Sunday biega po scenie nie śmiąc się zatrzymać. Wśród tysięcy słów jedno góruje ponad zgiełkiem niczym rodezyjski kolos ponad ogródkowymi krasnalami. Jezus! Jesús! Исус! Yesus! Ježiš! Jak niewidzialna nić łączy pokolenia, rzuca kładki nad przepaścią tradycji i kładzie mosty nad rwącymi nurtami kultury. Tak, jeśli słońce jest centrum naszego układu, to Chrystus jest słońcem mojego Kościoła. Wszystko obraca się wokół niego, a on pozostaje nieporuszoną gwarancją życia. Zastępy doktryn składają mu pokłon posłuszeństwa, wiedząc, że właściwe jest tylko to, co jest chrystusowe. Nikt nie może zająć jego miejsca, gdyż nikt nie jest Życiem. W moim Kościele dłonie wszystkich świętych albo wskazują na Chrystusa albo nie należą do świętych. W powietrzu rozbrzmiewa pokorny głos matki Jezusa, gdy woła z cichą pasją: Wszystko, co wam powie, czyńcie! Nawet najzdolniejsi gwiazdorzy megakościołów gasną w obecności Porannej Gwiazdy jak tanie latarki w blasku letniego słońca. Tutaj najważniejszych zdań nie rozpoczyna się od ja, lecz od On. Ktokolwiek tego nie rozumie, nigdy nie był częścią wielkiej, chrześcijańskiej historii. Najwyraźniej nie wszedł nawet na pomost przerzucony nad rwącą rzeką niewiedzy i kłamstwa. Oto mój Kościół. Wpatrzony w Syna tak mocno, że ktokolwiek spogląda mu w oczy dostrzega surowy zarys Golgoty.

Ścieżka rozwidla się w tym miejscu, stawiając nas wszystkich przed wyborem. Można pójść najprostszą z dróg i uznać się za depozytariusza najpełniejszej interpretacji prawdy. Wybrańca pośród wybranych, obdarzonego wyjątkowym i absolutnym poznaniem. Można pogardzić innymi drzewami, tylko dlatego, że wyrosły w bardziej zaciemnionym miejscu niż nasze. Można nazwać gniazdo ojczyzną i bić się z każdym cudzoziemcem. Jednak nasze małe księstewka w porównaniu z Bożym Królestwem zawsze będą tym, czym domki z klocków lego w porównaniu z Paryżem. Wkrótce zamienią się w proch, a pamięć o nich umrze wraz ze zniszczeniem ostatnich pamiętników. Musimy pamiętać, że jesteśmy jedynie częścią wielkiej historii, małym epizodem w boskim opus magnum. Niesiemy przez moment sztandar, ale już za chwilę znajdzie się w dłoniach kolejnego pokolenia. Kościół jest wspaniałym pejzażem Chrystusa, złożonym z tysięcy różnorodnych puzzli. Pozbawiając się kontekstu istnienia, dołączamy do tysięcy sekt i ugrupowań, które postanowiły w pojedynkę reprezentować Boga. Nie muszę chyba dodawać, że Bóg nigdy nie udzielił im pełnomocnictwa.

Kiedy o tym myślę, czuję się niezmiernie szczęśliwy. Nie ma większego przywileju niż być kroplą atramentu pozostawioną przez Boga na kartach historii. Nie większą, nie lepszą, nie mądrzejszą od innych, ale jednak – kroplą, która narodziła się w sercu Stwórcy.

Artykuł pochodzi ze strony Należeć do Jezusa.