Świadectwo Czarka z Warszawy

Odkąd pamiętam zawsze byłem zły. Buntowałem się przeciwko wszystkiemu i wszystkim. Nie dawałem się zamknąć w żadne ramki. Wychowałem sie w rodzinie katolickiej więc z Bogiem nie miałem nic wspólnego poza wymuszonymi niedzielnymi mszami, z których nic nie rozumiałem. Nigdy o nic nie umiałem nikogo prosić i dlatego też sam „starałem się” o wszystko.

Pierwszej kradzieży dokonałem, o ile dobrze pamiętam, w wieku lat 7. Potem zaczęły się inne kradzieże: zegarki, rowery, itp. W wieku 12 lat zamknięto mnie w pogotowiu opiekuńczym za szczucie psami kotów. Następnego dnia stamtąd uciekłem, ale odwieziono mnie z powrotem. Więc wiedziałem już, że do domu nie można uciekać bo i tak zostanę odesłany. W pogotowiu poznałem chłopaków, którzy dokonywali włamań i kradzieży. Chodzili też na rozboje. Zaczęło mi to imponować, więc podczas kolejnych ucieczek „szwędałem ” się z nimi, robiąc się coraz gorszy, kradnąc i upijając się. Gdy tylko skończyłem 13 lat trafiłem do poprawczaka. Tam, w atmosferze ciągłego lęku i przemocy, dalej kształciłem się w przestępczym fachu co nieuchronnie przybliżało mnie do dalszych życiowych tragedii.

Po wyjściu z poprawczaka niedługo cieszyłem się wolnością i już po trzech miesiącach za napad rozbójniczy, trafiłem do więzienia jako najmłodszy więzień. Miałem wtedy 17 lat i trzy dni. tam zamiast się przestraszyć, poczułem się jak ryba w wodzie. Wśród przestępców, tatuaży i przemocy. Znałem sporą część tego towarzystwa więc nie było mi źle. W więzieniu zacząłem walkę z administracją polegającą na tym że, dokonywałem samouszkodzeń, zaczynałem jakieś akcje protestacyjne, głodówki, połyki i cięcie się. Sam do końca nie wiem o co walczyłem i z kim. Po prostu stało się to moim sposobem na życie. Często zamykano mnie na tzw. dźwiękach (cele dźwiękochłonne) i izolatkach.

Starano się od dziecka mnie zmienić karami dyscyplinarnymi, biciem i innymi sposobami znanymi pod nazwą resocjalizacji. Niestety nic nie przynosiło pożądanego efektu. Wręcz przynosiło to odwrotny skutek od zamierzonego. Podczas przebywania na izolatkach zrobiłem połyk (połknąłem chyba widelec) i administracja musiała zawieźć mnie do szpitala na rentgen. Był to pochmurny deszczowy, dzień w 1994 roku.

Jak wyjeżdżaliśmy z Zakładu Karnego pod bramą stał facet z gitarą i poprosił obsługę karetki, żeby podwiozła go do miasta. Na co oni (o dziwo) się zgodzili. Człowiek ten zaczął mi mówić, że jest ktoś kto mnie kocha. Że oddał za mnie Swojego syna na krzyżu, i że chce, abym się zmienił. Dowiedziałem się też, że są spotkania w zakładzie, i że można przyjść i pogadać. A ponieważ w więzieniu każde wyjście z celi jest fajne, zacząłem chodzić na te spotkania, słuchać o Jezusie i przyjąłem Go do swego serca. Jednak słowo które zostało zasiane było jak ziarno, które padło między czernie, które je zadusiły (z przypowieści o czworakiej roli Mat 13;7).

Długo jeszcze opierałem się Bogu łamiąc prawie wszystkie Jego zakazy. Dokonując kradzieży, napadów między wyjściami i powrotami za więzienne mury. W więzieniu uzależniłem się też od amfetaminy, ponieważ dostęp do niej był tam bardzo łatwy. Chcąc sobie coraz to zwiększyć doznania związane z braniem narkotyków, nie wystarczało wciąganie go nosem. Zaczęliśmy z kumplami dawać go sobie w żyłę. I tak zaraziłem się HCV-em ( wirusowe zapalenie wątroby typu c) czyli tym nieuleczalnym. Po kilku latach brania narkotyków byłem wyczerpany, a wieść o chorobie mnie przytłoczyła.

W myśl powiedzenia „Jak trwoga to do Boga” zacząłem sie modlić, a choć od 94 roku minęło sporo czasu to jednak zawsze gdzieś miałem schowaną Biblię, choć jej nie czytałem. Zacząłem się modlić i prosić o pomoc, o drogę, o to co mam dalej robić. Bóg tak pokierował moim życiem, że znalazłem się na więziennym odwyku dla narkomanów w Łowiczu. Ku mojej radości, ale i zdziwieniu na tym odwyku było sporo nawróconych osób wśród więźniów, którzy głośno uwielbiali Jezusa na świetlicy. A ponieważ Bóg mnie do siebie coraz bardziej przyciągał, zacząłem tam chodzić.

Przychodził tam też pastor baptystów z Żyrardowa, Adam Grzywaczewski, Gedeonita z Warszawy, Andrzej Kwaśny, i kilka innych osób, które usługiwały Słowem Bożym. Poprosiłem braci moich w Panu, bo wtedy już wiedziałem, że takimi są, o modlitwę o uzdrowienie. Podczas modlitwy czułem otaczający mnie pokój i ciepło przenikające do mojego wnętrza. Po prostu otoczyła mnie Boża miłość. Coś niesamowitego radość , ciepło i spokój. Przed tą modlitwą starałem się o leki na tego wirusa tzw. interferon. A ponieważ jest to lek bardzo drogi, o jego przyznaniu decyduje lekarz krajowy. Więc już po modlitwie wzięto mnie na pobranie krwi do badania i po około 2 tygodniach wezwano do lekarza oznajmiając mi, że Katedra Nauk w Katowicach stwierdziła, że żadnego wirusa HCV nie mam. Dosłownie opadła mi szczęka. Ucieszyłem się i wiedziałem, że to jedynie Boża moc mogła mnie uzdrowić. Zacząłem rozpowiadać wszystkim dookoła, co Bóg dla mnie zrobił. Miałem potwierdzenie na piśmie, więc chcąc nie chcąc ci ludzie musieli mi uwierzyć. Prosiłem też Boga w modlitwach o jakieś słowo dla mnie, bo byłem bardzo szczęśliwy i pragnąłem Bożego działania w mym życiu. Dostałem wtedy niesamowitą obietnicę z Ks. Hioba 8;5-7. Bóg na każdym kroku manifestował mi swoją obecność i bliskość. Ponieważ przez 12 lat jakie spędziłem w więzieniu łamałem regulamin cały czas nie myślałem nawet, że mam jakąkolwiek szansę na wcześniejsze wyjście. Jednak Jezus i temu zaradził i postawił na mojej drodze wierzącego wychowawcę, który napisał mi taką opinię, że własnym uszom nie wierzyłem, gdy czytali ją w sądzie. Myślałem, że pomylili akta. I tak Jezus wywiódł mnie z więzienia jak mówi 2Kor 5;17.

Po wyjściu udałem się do zboru, gdzie pastorem był ten sam facet który 10 lat wcześniej mówi mi o Jezusie w karetce pogotowia, i który zasiał ziarno. Bo człowiek sieje, ale Pan Bóg daje wzrost. Bóg nigdy mnie od tamtej pory nie opuścił i chodź czasami upadałem na twarz, On w swojej łasce podźwignął mnie i przytulił. Dziś jestem już 7 lat na wolności. Bóg nauczył mnie pracy i normalnego życia, bo wcześniej nigdy nie pracowałem. Prowadzi mnie i błogosławi w swej łasce. Mam wszystko, co jest potrzebne do życia. Dzięki mojemu Jezusowi bywam i nad morzem i w górach, choć wcześniej widziałem tylko cztery ściany celi przez wiele lat. Jestem członkiem warszawskiego zboru, a ostatnio współpracownikiem Gedeonitów. Mam pragnienie siać, tak jak kiedyś ktoś we mnie zasiał Słowo Boga Żywego, które skoro mnie zmieniło i może zmienić każdego. Jezus spełnia obietnicę, uzdrawia, wyprowadza więźniów na wolność i troszczy się o nas każdego dnia.

Czarek z Warszawy